znajdź projektanta

Można wiele zdziałać

Jak usilnie czegoś się chce, to wtedy można wiele zdziałać.
Rozmowa z Karolem Śliwką

Karol Śliwka to legenda polskich znaków graficznych. Autor najsilniej kojarzony ze znakiem banku PKO BP, sam najbardziej ceni logo URODA. W swojej pracy nakierunkowany jest na ludzi. Uważa, że „grafika warsztatowa to sztuka dla sztuki, a grafika użytkowa to sztuka dla społeczeństwa.” Dlatego spośród wszystkich dziedzin, wybrał grafikę użytkową. Z Karolem Śliwką rozmawia Jowita Lis.

Mogę zacząć od początków?

Oczywiście.

Miałem trójkę rodzeństwa. Tylko ja nie lubiłem paść krów i zawsze miałem kłopoty. Ojciec wymarzył sobie, że będąc jego najstarszym synem, przejmę jako dorosły mężczyzna gospodarstwo. A mnie się to nawet nie przyśniło! Nigdy nie myślałem, że będę zarządzał własną ziemią. Podczas okupacji zwoziłem siano i zboże, a o zakończonej wojnie, wiedząc gdzie Niemcy zakładali miny, wyjmowałem z nich zapalniki. Jeden z nich wybuchł i straciłem oko. Od tego czasu jestem inwalidą.

Utalentowanym.

Tak. Mama i ojciec uznali, że konsekwencja tego zdarzenia odwiedzie mnie od grafiki, malarstwa, sztuk pięknych, ale ja już jako trzynastolatek byłem uparty.

Czyli od początku był pan zdecydowany co do życiowej drogi? Rysował pan od zawsze?

Tak. Po skończeniu szkoły w Skoczowie, chodziłem do niej pieszo z Harbutowic, natychmiast poszedłem do Wieczorowej Szkoły Malarstwa, Rzeźby i Grafiki w Bielsku-Białej. Otworzył ją wspaniały człowiek, historyk i malarz Stanisław Oczko. Kadra profesorska, która kształciła miłośników sztuki była doskonała. Strasznie mi się tam podobało! Profesor Oczko po dwóch latach namówił mnie, bym poszedł do liceum plastycznego. Najbardziej zależało mi na malarstwie, nie było tam jednak takiego wydziału, więc wybrałem rzeźbę. Zdałem maturę i postanowiłem aplikować na Akademię Sztuk Pięknych. Rodzice byli przeciwni moim zainteresowaniom, więc to wszystko działo się bez ich zgody. Kiedy po egzaminach maturalnych przyjechałem do domu, mama ucieszyła się, że jestem taki dzielny, a ojciec się zmartwił, bo nadal chciał żebym został w gospodarstwie.

Moim wielkim marzeniem było dostać się i szkolić na Akademii, a były to czasy, w których, żeby studiować niezbędne było zaświadczenie lekarskie. Dostałem ocenę dyskwalifikującą, opisującą mnie jako anemika bez gałki ocznej. Mimo to, ostatecznie otrzymałem pozwolenie. Zawsze miałem dużo szczęścia w swoich przeciwnościach losu. Na kwalifikację do egzaminów w Warszawie przesłałem trzy szkice: krowy, które wypasałem oraz bardzo realistyczne pióro koguta.

Czemu akurat Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie? Chciał pan oddalić się od rodzinnej ziemi?

Nie. Ja już w Bielsku zdecydowałem: „Idę do Warszawy”. Mimo, że była w ruinie, marzyłem tylko o niej. Uznałem, że miasto na pewno zostanie odbudowanie i będą się tam działy nowe rzeczy – powstaną wydawnictwa, szkoły, będzie praca. A Kraków, to taki stary, zakurzony historią.

Gdy dostałem informację, że zakwalifikowałem się na egzaminy, to musiałem być wtedy bardzo z siebie dumny… (śmiech). Wezwanie na egzamin wywołało radość, ale i zastanowienie „ile takie egzaminy mogą trwać?”. Obliczyłem, że nie więcej niż cztery dni. Okazało się, że każdy dział trwał po cztery dni, a ja miałem pieniądze jedynie na dwa. Rodzina żyła skromnie, więc nie miałem więcej. Podczas egzaminów byłem bardzo głodny i w pewnym momencie poszedłem do sekretariatu i oświadczyłem, że rezygnuję z rekrutacji, bo nie mam za co się tu utrzymać. Do domu wróciłem pociągiem – na gapę. Zawsze wybierałem takie wagony, których konduktor nie sprawdzał, ale gdy nadszedł czas wysiadki to wpadłem wprost na niego. Stałem głodny, telepiący się ze zmęczenia i po prostu opowiedziałem swoją historię. Życie zawsze otaczało mnie dobrymi ludźmi. Strażnik kolejowy dał mi swoją kanapkę i puścił do domu.

W niedługim czasie dostałem list z Warszawy informujący o przyjęciu mnie na Akademię za wybitne prace rysunkowe. Otrzymałem stypendium oraz miejsce w internacie. Już nie pamiętam, ale chyba płakałem ze szczęścia i skakałem pod niebiosa. W płaszczu z milicyjnego munduru, który uszyła mi mama, wybrałem się do Warszawy – o miesiąc za wcześnie i byłem zdziwiony, że na inauguracji nikogo nie ma (śmiech). W ten sposób zacząłem studiować malarstwo. Po pierwszych dwóch latach był obligatoryjny egzamin – dostałem się wtedy do pracowni profesora Eugeniusza Eibischa. Na trzecim roku w dalszym ciągu chciałem być Matejką, tkwiło we mnie nieustannie, żeby malować obrazy społecznie użyteczne. Jednak gdzieś powoli iskrzyła miłość do literek. Na czwartym roku wziąłem udział w ogólnopolskim konkursie na opakowanie papierosów. I wygrałem.

Wygrana w tym konkursie wiązała się wtedy ze sporą nagrodą finansową. Zaprosiłem kolegów do Krokodyla na Starym Mieście, by świętować, a w drodze powrotnej do akademika, w alkoholowym amoku i przypływie wielkiej radości wyrzuciłem wszystkie pozostałe pieniądze. Następnego dnia rano, przechodząc obok portierni zostałem zawołany. Okazało się, że jakaś starsza pani pozbierała porozrzucane banknoty i przyniosła je do internatu. Szczęście po raz kolejny do mnie wróciło. Jestem zodiakalną Wagą. I to jest tak, że szalka raz jest na dole, raz na górze. Tak było u mnie w życiu, szczęście oraz pech cały czas się wahały.

Szala, w pana przypadku, często przeważała na wygraną.

Po zwycięstwie w pierwszym konkursie powiedziałem sobie, że chciałbym robić wszystko co związane jest z grafiką użytkową i robić to dobrze. Po to, żeby kształtować estetykę społeczeństwa. Dzięki temu, że nie chodziłem na grafikę użytkową, to miałem swobodną głowę do tworzenia czegoś nowego. Tak zacząłem wygrywać kolejne konkursy.

Ta forma mnie zupełnie pochłonęła, pokochałem ją i poświęcałem jej mnóstwo czasu. Uczyłem się sam, nie miałem przecież żadnego nauczyciela. Umiałem trochę niemieckiego, oglądałem więc wydawnictwa zagraniczne, niemieckie i amerykańskie. Przyglądałem się jak tam to wygląda, próbowałem odtworzyć, ćwiczyłem i to przełożyło się na sukcesy. Bo jak usilnie czegoś się chce, to wtedy można wiele zdziałać.

Miałem dwie miłości, rodzinę i grafikę. Szczególnie zaintrygował mnie znak. To była największa filozofia, żeby poodejmować z danej materii to, co jest niepotrzebne, tak by zostało to, co niezbędne. Pasjonowało mnie to.

Ta druga miłość przełożyła się na wyniki pana prac. Jest pan nazywany ikoną polskich znaków graficznych. Najbardziej rozpoznawalny pana znak to logo dla banku PKO. Zaprojektowane w 1967 roku dopiero niedawno zostało nieznacznie odświeżone.

Tak, za moją zgodą. Ale to nie jest mój najlepszy znak. Choć faktycznie wytrzymał próbę czasu.

Co świadczy o trwałości znaku?

To zależy nie tylko od stylu, ale również od ludzi, którzy się stykają z danym znakiem. Wówczas sprzedałem projekt i nie miałem nic na jego ochronę. To ludzie mi sprzyjali, tym że nie wyrzucili go do kosza. Choć raz była taka sytuacja, że zmienił się dyrektor banku i chciał zmienić znak, ale dyrektor odszedł, a znak pozostał.

Z odświeżeniem znaku wiąże się dłuższa historia. W pewnym momencie do banku przyszła nowa generacja ludzi, którzy chcieli wprowadzić zmiany. Jeden z dyrektorów marketingu zaproponował, by znak przeprojektował Andrzej Pągowski. Z Andrzejem dobrze się znamy, więc zapytał mnie, czy zgadzam się na przeróbki tego typu – odmówiłem. Andrzej robi dobre plakaty, wiele z nich jest nagrodzonych, ale w grafice użytkowej ma spore braki.

Na początku pana pracy zawodowej, prace musiały przejść przez komisje artystyczne, a zlecenia rozdawała Pracownia Sztuk Plastycznych. Bazując na przykładzie logo zaprojektowanego dla województwa Pomorskie, którego autorem jest Andrzej Pągowski, uważa pan, że przydałby się jakiś organ doradczo-decyzyjny lub komisja?

Rozmawiałem ze znajomymi, że czegoś podobnego to jeszcze nie widziałem. Uważam, że to jest absolutny skandal. Nie tylko Andrzeja Pągowskiego, ale także urzędników. Przecież ten znak to kompletny banał.

Takich znaków mamy więcej. Na przykład „Zakochaj się w Warszawie” – porażające! My piszemy sprzeciwy, krytykujemy, ale nic to nie daje. Ludzie oczywiście przyzwyczają się do knotów. O! Jeszcze kolejny kompromitujący znak „Polska”. Także jakaś komisja artystyczna faktycznie by się przydała.

Pana znaki są nadal używane, jeden z nich będzie ponownie użyty jako logo na Drugiej Ogólnopolskiej Wystawie Znaków Graficznych. Pierwsza odbyła się 45 lat temu. Z czego pana zdaniem to wynika, że przez tyle lat nic się nie działo?

Związek Polskich Artystów Plastyków nigdy o to nie dbał. Nie uznawali grafiki użytkowej, nie pomyśleli też nigdy o takiej książce jak „VeryGraphic. Polish Designers of the 20th Century” pod redakcją Jacka Mrowczyka, którą uważam za świetną.

Pan cały czas pracuje analogowo – szkicownik, ołówek, cyrkiel i linijka.

Tak. Ale teraz prace oddaję w wersji komputerowej.

Czy uważa Pan, że szkicowanie ma przewagę nad komputerem? Czy warto ten znak rozrysować na kartce papieru, by poczuć literę?

Myślę, że tak. Może gdybym umiał dobrze na komputerze, to może nie pracowałbym z ołówkiem. Ale nie da się naszkicować komputerem, nie da się. Komputer wraz ze skanerem jest tylko narzędziem powtarzania. Mam laptopa, drukarkę, ale nie chcę się uczyć grafiki, to by mnie zbyt mocno pochłonęło. I tak zbyt wiele czasu spędzam przed komputerem.

Prowadził pan na Zamku Cieszyn warsztaty projektowe. Jak poradzili sobie uczestnicy warsztatów?

Dałem im bardzo łatwe zadanie – swoje logo, logo dziesięciolecia Zamku Cieszyn lub szkic ex librisu. Takie samograje, ale analogowo. Papier, długopisy, mazaki, ołówek. Żeby pani zobaczyła te prace… Bardzo słabe. Byłem wielce rozczarowany. Miałem też warsztaty w Polsko-Japońskiej Szkole Wyższej w Warszawie, to było tam dużo lepiej. I tak się zastanawiam, czy to może ja jestem kiepskim prowadzącym lub za dużo żądam od młodych ludzi? Naprawdę nie wiem. Powstają bowiem takie banały ołówkowe, coś okropnego.

Czy są obecnie znaki, które się panu podobają, które uważa pan za dobre?

Ciągle śledzę i zapisuję znaki, żeby mieć dobre i złe przykłady. Muszę powiedzieć, że jeszcze parę lat temu było fatalnie. Obecnie zaczynam spotykać dobre znaki, niektóre bardzo mi się podobają. Są one faktycznie odpowiedzią na temat. Nie znam autorów, to jest inna sprawa, znam ewentualnie tylko firmy.

Przez cały czas pozostaje pan aktywny zawodowo, śledzi to, co się dzieje, uczestniczy w ważniejszych wydarzeniach dotyczących grafiki użytkowej. Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan zaprojektować?

Nadal mam potrzebę projektowania, ale coraz trudniej mi to wychodzi. Mam 83 lata. Cały czas myślałem, że się nie zestarzeję, a jednak stało się. Ta starość zaczyna robić mi kłopoty. Czasami coś zapominam, ręka nie pracuje tak jak kiedyś. Ostatnio projektowałem pracę graficzną oraz znak na tak zwane spotkanie po latach, które organizuje prof. Michał Kliś. Chciałbym dożyć do tego czasu i uczestniczyć w tym spotkaniu.

Tego panu życzę oraz dziękuję za rozmowę.



^ Wróć na górę